21 marca 2016

rip cabbage aka ffxiv ver. wth is wrong with everythin

*wpis zaczęty parę dni temu, dzisiaj dokończony, więc niektóre rzeczy mogą brzmieć dziwnie orz*


Na aurze dobiłam jakoś ten lvl 84, teraz mocuję się na 85 i nie chce mi się. Przy okazji cały damnedowy set zjadł moje pieniądze i jakoś odrobiłam to trochę i trzymam 1k. Przy okazji - zdobyłam drugi klucz Muse dzisiaj (ultra heretyk) i smoko-mounta. Nie tego co chciałam, ale wciąż jest dobrze. Oczywiście scrolle same się nie kupią. I co jak co, ale nawet bawię się przednio. Tylko czasami mam ochotę przywalić. W każdym razie- nie wiem co będę robiła jak będę miała pełny set na 20. A lancersko podobne coś wyjdzie późno. Whyy.

Na dzień dobry by zacząć moje bleblanie (w końcu) o 14, costowo-chocobosowe:


Ta gra jest piękna. Nawet jak latam na Midgardsormie czy Moonie to dech mi zapiera. Nie żałuję tego, że dorwałam się do tej gry i kupiłam dodatek. A skoro o tym mowa: miałam w planach zresubować na miesiąc - jakoś teraz albo w kwietniu, a tu nagle - darmowe cztery dni. Od dzisiaj. To było pierwsze co mnie powitało jak wstałam. Hue hue, niech moje kochane fc się strzeże, gdyż ninja Vialle nadchodzi!


I beware, spoilery. Masa spoilerów skrinowo-tekstowych. 






W sumie nie wiem ile razy próbowałam się wziąć za wpis, ale w końcu stwierdziłam, że po prostu nie będę wszystkiego waliła do jednego wpisu, gdyż patch nowy wyszedł, dużo Aymerica (płaczę za każdym razem) i jeszcze więcej wszystkiego. A za punkt honoru wzięłam sobie uzbieranie tych 300 k na pokój i portret. Ale najpierw to muszę mieć dostęp na miesiąc i ekwipunek.

Jakbym miała podsumować heavensward już, teraz, natychmiast, bo tak! to bym powiedziała: królestwo dla miłośników elezenów, dużo smoków, ogrom filsów i szipowania. Rip us.


Pre heavenswardowskie, ale w sumie wstęp. Plejerzy doskonale zrozumieją ten skrin i co miałam na myśli w określeniu "szipowanie" i Haurche.

Jeżeli szukacie mmo, ktore da ogrom filsów, kochanych npców, dobrą linię fabularną, ciekawy świat, fajne mechaniki i możliwość "szipuj swą postać z tym npcem" to brawo. Trafiony, zatopiony. Ale za chwilę.

Z lekką ręką mogę się przyznać, że heavensward zrobił na mnie ogromne wrażenie i jest lepszy od realm. Serio. Pamiętam ten cały hype, na Au Ra, na Ishgard, latające mounty, nowe klasy, nowe mapy i fabułę. Doskonale pamiętam, gdyż sub skończył mi się akurat, gdy następnego dnia był 24 godzinny maintens. Jeszcze się śmialiśmy, że "no heavensward for Vialle". Ale wracając: oczywiście, gra zaczyna się po pierwszych trzech dungeonach i powoli nabiera tempa. Wstyd bo coerthański wątek wyglądał naprawdę smakowicie a ja jakimś cudem nie czytałam, czy nie pamiętam go. I wiem, że pisałam o tym, ale wciąż nie mogę się nadziwić jak to zrobiłam. Eeeeh kill me. W każdym razie jak da mnie wtedy gra się naprawdę zaczęła, gdy po prostu już ogarniałam o co chodzi. Dopiero akcja i fabuła zaczęła pędzić, a koniec realm reborn był niesamowity. W pre dodatku jakoś nie potrafiłam usiąść i trawić tego co zostało przedstawione. Dopiero wzięło mnie trochę po Chrysalis, ale... nie do końca. Powiem tak: heavensward dla mnie to był rzut na głęboką wodę. Zakup taki trochę... nieprzewidziany, bo z jednej strony chciałam oczywiście doświadczyć tego wszystkiego co nowe (i widząc te nowe mounty i klasy jeszcze bardziej mnie utrzymał w przekonaniu, że chcę kupić ten dodatek) to jeszcze moje kochane fc krzyczało bym kupiła. Do końca w sumie nie byłam przekonana, a że grę kupiłam przed końcem linii fabularnej realma, to miałam trochę czasu, by na spokojnie siąść i obejrzeć ending. I ze stresem odkładać pierwszy quest gdzie Aymeric się pojawia. Szczerze to nie wiedziałam co sądzić o tych questach - trial z Shivą, dzamael i yay! Najzabawniejsze co wtedy mnie spotkało:



Po tym pomyślałam sobie: "aaa tam, npcowe gadanie, pewnie jak wrócę to sprawy nie będzie", bo zazwyczaj w tego typu grach tak jest. Welp. Pomyliłam się. I to ogromnie. Baaardzo.





Serio, zdziwiłam się. Bo to w sumie był pierwszy przypadek w grze w jakim się spotkałam. W mmo właściwie. I wtedy powiedziałam sobie: "no, to dalej będzie się działo". I działo się w Ishgardzie.

Wracając:


Powiedziałam sobie, że nigdy więcej tam nie pójdę! Podchodziłam do tego bossa siedem razy! Siedem! Z czego coś około stracone cztery godziny. Pierwszą grupę miałam naprawdę dobrą, ale nie potrafiliśmy na czas zabić drugiego adsa. Jak sobie przypomnę, to aż mnie skręca. I ten bydlak jest ogromny. Zabawny fakt: Midgard postanawia się przyłączyć w formie chibi chibi i mieć na nas oko:


Co zabawniejsze jest to, że Alphi doradza, by "nic nie mówić Ser Aymericowi, bo weźmie nas za heretyka". Na aurze, teraz niektórzy zaczynają krzyczeć "heretyk"! Naprawdę, źle na nich wpływam. Jednakże do fabuły:
pierwsze spotkanie z lordem było... wybitnie epickie i to pod wieloma względami.
Pierwsze co mnie zabiło to te podsumowanie:


i szczerze mówiąc lepszego się nie znajdzie. Po tym sobie pomyślałam, jeszcze przed powrotem : "matko boska, serio" ? I serio. Naprawdę serio, bo wasz problem, nie jest naszym problemem, jeżeli nim się stanie w przyszłości. Welp. Coś w rodzaju: "jestem dobrym gościem, ale mam związane ręce, nie mogę nic zrobić, nieważne jak bardzo bym chciał, a mój ojciec to ortodoksyjny arcybiskup, który będzie chciał mnie zabić, więc yolo". Yolować to yolowałam na The Vault. Ale o tym później. Innymi słowy mówiąc: Aymeric. Jesteś dickiem. *powiedziała to osoba, która usilnie chciała poznać tego npca* W tamtej chwili nie darzyłam go sympatią, a chciałam!  Naprawdę chciałam, ale widząc go, czy też jak trzeba było iść zagadać w ramach questa to byłam: "matko, walnijcie go, albo nie wiem, denerwuje mnie jak diabli".



Lord commander is not amused by your shit, wol.

Ale co jak co, miło było na niego popaczeć.

Wracając:
po całym cyrku z heretykami, Alphi znowu zamienia się w assa:


czyli znowu: "chcecie czegoś co my mamy, ale nie macie zamiaru nam pomóc". I skąąąd. nie było żadnego: "osobiście przybyłem by spotkać się z wolem, gdyż mnie zaintrygowała". No skąd! Patch 3.2 przybył z szipigniem.  Ale o tym chyba w kolejnym wpisie jak się dorwę. Jakbym nie widziałam spoilerów i grałabym bez tej wiedzy, to pewnie siadłabym, popatrzyła i zapytała: "serio, ja mam go tolerować"? Zabawny fakt- nie ma żadnej postaci, którą nienawidzę. Żadnej. Nawet Knight of the Round, czy Zephirina. Zabijcie mnie, ale nie potrafię. Może jedynie Tsukiś, ale on to ma osobną historię, którą układam w głowie. A co do endingu:



Plz nooooo.
Uknuto intrygę przeciw Scionom i wolowi, a Thancreda mieli zamknąć za sprawkę z Ascianami *spoilery spoilery na na na* A na Ishgardzką pomoc nie było co liczyć, bo jakimś dziwnym trafem heretycy zaatakowali Fundację. Dziwnym trafem wol uciekł i wpadł na Alphiego, przez co nie wiedząc gdzie mamy się ukryć trafiliśmy pod sam dach Haurche. Znowu. Ponownie. Arghhh! Ten elezen zabił większość plejerów w tym mnie.


Realm zakończył się emo alphim, imprezką w camp dragonheadzie (oj, wiadomo o co chodzi) i "wszystko jakoś będzie". I małym hejtem do Aymerica, bo tak.

I stwierdziłam, że za dużo grałam na altach i dlatego, może mnie nieco znudził pierwszy part gry. No, ale... jak na mmo to całkiem dobra fabuła i postacie, które zapadają w pamięć i da się lubić, a nawet i kochać.

Nim wrócę do bleblania o grze, dungach czy co tam jeszcze przyjdzie do głowy to chciałam ruszyć stronę bardziej... społeczną, że tak powiem:


Ludzie.
Bardziej w sumie moje kochane fc.
Na początku stwierdziłam, że będę forever aloneować w grze, pomimo tego, że już jakiś czas należę do małego fc. Nic nie wskazywało na to, że to się zmieni. Myliłam się, bo zaczęłam znowu pisać w czacie, w sumie trudno nie było i jakoś tak poszło, że "jakbyś potrzebowała pomocy to od razu pisz". No i skończyło się na tym, że ostatecznie raz albo dwa razy w tygodniu robiliśmy pony farming.

Najbardziej ukochany primal eva i jego zbugowana walka:


Levi is love, Levi is life.
Wciąż nie mam książki dla summonera, jedynie dla mego scholara. *płacze*
Wracając do Leviego: zdarzały się dziwne, denerwujące lub śmieszne sytuacje, jedną z nich na pewno było zmycie Vialluśki. Przyznam się, że nie ogarniam mechaniki, kiedy trzeba przed nim uciec i w którą stronę. Zazwyczaj kończę pod pokładem. W każdym razie- Vialluśka umarła. Nie pamiętam przez co, ale Shogo mnie zreviwował i nim zdążyłam cokolwiek zrobić to leżałam już tam gdzie moje miejsce na tym primalu. Moi fc mejci musieli być wkurzeni, że nie znam mechanik (zostałam zabrana znienacka, nawet wcześniej nie przeglądając guideów bo kto wiedział), ale i tak wszystkich to rozbawiło. Mnie również. Oczywiście- wina Raya. Szkoda tylko, że nie nagrałam tego.
Wracając do wątku ludzi:
słyszałam nie raz, nie dwa, że najlepiej się gra w czternastkę z przyjaciółmi i wierzyłam, że jako forever alone dam sobie radę. Nah. Grając tutaj z innymi jest o wiele lepiej i przyjemniej, a to tworzy niesamowite wspomnienia. Nie wyobrażam sobie farmienia kucyków z ludźmi z duty findera. Bo jednak albo to zajmie chwilę, albo i parę godzin. Zależy jak bardzo primal będzie chciał dać gwizdek. I albo wipujecie razem, albo raz dwa. Titan baaaardzo zbliża ludzi. Baaardzo. ten extremalny w szczególności:


Welp.
Nigdy nie dotrwałam do końca. Najdalej to początek trzeciej fazy. Potem jest tylko ciasno i bardzo małe pole manewru.

Ponownie Titan ex:


śmiałam się za każdym razem jak tam spadałam, a po mnie ktoś inny. Komfortowe te skały.

A tu:


Shiva i jej błogosławieństwo. Ludzie zazwyczaj frizują w dziwnych pozach i wrzucają skriny, będąc "zbutowanym", gdyż "Shiva is our queen" or smthn like that. Nie wiem ile razy mnie to spotkało, ale wiele.
Przez takie runy czy coś rodzi się taka więź między ludźmi jak to w takich grach bywa. Bo w końcu nie jesteś jakimś wyrzutkiem, tylko człowiek czuje, że należy do tej grupy ludzi i czuję się dobrze. To uwielbiam. razme robicie, dungi, rozmawiacie, siedzicie w mieście i się wygłupiacie lub robicie eventy:


Valentiones day, który zrobiłam z całą czwórką. Lolowałam i to mocno jak się okazało, że moja i Flanowska postać to najlepsza para z tych wszystkich czterech (no, almost bo jeszcze Shogo, ale usłyszałam: "bierzta kłóćta się o Shogo, ja biorę Vialle i będziemy bogaci!"), a potem poszliśmy poumierać na Shivie. Oh well... XD Priorytety!

A tak spoza fc poznałam jedną osobę (cii, nie liczę ludzi poznanych przez fc mateów):


Dzień wcześniej wystraszyłam i siebie i tego pana i uciekłam do costy z mym Brocollim (dłuższa historia po Vaultowa), a kolejnego dnia ten sam pan siedział w tym samym miejscu. Tja... przydreptałam na Leviatanowskim kucyku. Do rzeczy: zaczęliśmy rozmawiać o Haurche, o The Vault, o fajnalowskich pierdołach i o tym, że prawie nie widać w tym miejscu ludzi. Odkąd skończyłam Heavensward, a zaczęłam Dragonsong War zaczęłam tam przesiadywać od paru minut do paru godzin (w zależności czy chciało mi się coś robić czy nie, albo najzwyczajniej w świecie afkaczyłam tam). Moim celem było być tam raz dziennie, a jak nie byłam to nadrabiałam w postaci godziny siedzenia tam dnia kolejnego. I mieliśmy się tam spotykać, ale coś nie wypaliło. Oh well. XD Ale naprawdę się ucieszyłam, że mam z kim pogadać. W sumie poruszyliśmy jeszcze inne...eee tematy pokrewne, które zostaną w mojej głowie. Do tej pory lolam jak sobie przypomnę. 

Właściwie to przez te dwa miesiące co je spędziłam, to miałam iść wypróbować Lord of Verminion, ale mając mało minionów stwierdziłam, że nah. Potem jak ich jednak trochę zdobyłam, to... nie poszłam, bo zapomniałam i byłam zajęta farmowaniem tomestoneów czy też triple triadowanie mnie wciągnęło. I chyba będę zła, jak wrócę jutro na te cztery dni i wyślę Haurche, chociaż on ponoć jest najgorszy w tym. Welp. Yolo.

Co się odnosi fabuły, questów czy czegoś tam: 
pod koniec 2.55 musimy iść za Tataru i pomagać jej w jej... małych questach, bo chce zacząć zarabiać, być silniejsza i w ogóle zuo bo czuje się niepotrzebna. 
Próbuje zarabiac na minerałach, skałach i tak dalej, no ale: 



Też kocham Malboro. 

Później nasz kochany Lala próbuje swoich sił w arcaminie: 


Jak wróciłam tam w ramach questu jakoś tak sentymentalnie mi się zrobiło i przypomniałam sobie jak dopiero co zaczynałam grę Vialluśką.

Jednym z pierwszych questów jest przyniesienie zawartości skrzyni spod miasta, uprzednio pokonując potworki. Takie tam małe zadanie: 





Szczerze powiedziawszy kwiknęłam na tej cutscence, bo parę razy mi się to zdarzyło... *summoners life*

Ostatecznie pomagamy Tataru w zbieraniu pereł i żegna się z nami, by znaleźć swe drugie powołanie. Spotykamy się z nią w Camp Dragonhead... 
Był to ostatni taki komiczny quest w realm (przynajmniej mnie bawił). Czasami żałuję, że niektórych questów nie mogę zrobić raz jeszcze (czy nawet solo duty).

Dodatek przywiał wiele nowych barwnych postaci, lub też pozwolił na lepsze poznanie tych, którzy już byli. 
Na przykład Aymerica. Bo do pewnego momentu jak już mówiłam, jakoś nie za bardzo za nim przepadałam. Teraz dajcie mi cutscenki z nim i questy, a mnie nie ma! Serio, zabijcie mnie, bo nie wiem jak to się stało, ale chyba przez te historię, bo na początku odbierałam go za jako takiego buca... ale z rozwojem historii coraz bardziej popadłam i... rzucili w nas Estinienem. Nie mam z nim żadnych pierwszych screenów, ale im dalej w fabułę tym bardziej... zaczynam kochać tego dupka. Kolejnego:


Przyznaję się bez bicia. Uwielbiam go. Bo trudno, by go nie lubić, a przynajmniej z mojej strony. Z czego zauważyłam, że większość dragoonów z któregokolwiek fajnala jest... wredna. Na swój sposób. W sumie pierwszy raz jak przedstawili Estiniena, miałam, takie wrażenie, że widzę Kaina. Trudno się tego wrażenia pozbyć. W stronę odwrotną też to działa.

A im dalej w fabułę tym bardziej nasz dragoon się irytuje: 



questy w moghome były świetne. Tzn, po Thornmarchu miałam złe przeczucie i myślałam: "o matko... tylko nie ta melodia, tylko nie kupo"! 


Skończyło się na tym, że Ysayle meltuje na widok mooglów, a król moogl...well... siadł swoim tyłkiem na trąbkę, która miała przywołać smoczka. I musiałam robić masę dziwnych questów dla tych kreatur. Dżizas. Im bardziej się szło w nie, tym bardziej Estinien jęczał. I  rageował. A to było piękne: 


I pozostawię to bez komentarza bo nawet tego nie wymaga.

W końcu spotkaliśmy się z panem dobrym smokiem, co to nam pomoże w przyszłości, ale na chwilę obecną, nie chciał zawrzeć pokoju z nami, opowiedział nam prawdziwą historię wojny smoko-ludzkiej czy jak kto tam woli i... poleciał sobie. A ja musiałam lecieć by walczyć z Nidhogiem (kolejnym smokiem bo... bo tak). Jeszcze podczas walki z nim w dungeoni party musi ochraniać Estiniena, który gdzieś tam sobie dżampuje. Kończy się na tym, że Azure Dragoon jest Azure Dragoonem i w końcu pomścił swoich bliskich. No, w pewnym stopniu. 

A  następnie mamy najgorszy dunegon eva. Jak dla mnie. Pod względem fabularnym. Zwlekałam z nim prawie  tydzień i robiłam wszystko, byle by tam nie pójść. Ale subskrypcja się kończy, a obiecałam sobie przejść grę. 
Pre vaultowa konwersacja: 


Post vaultowa: 


Chyba mam wyrzuty sumienia przez Flana... w sumie to był moment, w którym haurche stał się brocollim coz rizons. Mamy brochefanta, to czemu nie brocolli? Nawet mój elezenowy minion tak się nazywa i odkąd go zdobyłam, biegałam z nim wszędzie. I siedziałam nawet godzinami i się gapiłam na niego w Camp Dragonhead - akurat byłam chora, grać nie chciałam i pisałam ze znajomą. Co do dungeona to nie zrobiłam wiele skrinów, bo wiedziałam co mnie czeka i jakoś...



Rozpłakałam się. 
"Nuu masz się uśmiechać, kit z tym, że umieram!" *wymuszony uśmiech Vialli* I to całe nieszczęsne:" Smile better suits a hero". I ryknęłam. Najgorsze jest to, że będę musiała to samo zrobić na Tsukisiu. Rip me. 
To był pierwszy raz jak zaczęłam płakać. Na mmorpg. Za npcem. Drugi raz był za Ysayle... *spoilery hue hue* I no:


dlatego kocham moje fc. 
A i no Estinien: 


w sumie ta cała "krucjata" miała polegać na odbiciu Aymerica z rąk swego ojca i jego rycerzy, bo ten głupek poszedł mu powiedzieć, że zna prawdę i chce by reszta Ishgardu też ją poznała. To go wzięli zamknęli gdzieś w podziemiach i torturowali, by wydał ludzi, którzy działają z nim w zmowie. Jednego idiotę uratowaliśmy, drugiego straciliśmy, profit: dostałam kartę Charizarda, aka ser Chariberta. Welp. I szczęśliwie z niej korzystam podczas grania w tt. Kill me plz. Tak bajdełejem: tak, Aymeric żyje. Jeszcze. Po dźgnięciu nożem również. I podczas latania w ostatnim patchu. Ja nie wiem square co z wami... ale mam złe przeczucie, że go zabiją. Prędzej czy później. W taki czy w inny sposób... nie chcę! Protect him at all cost! 

A co do postaci ginących albo takich... na wpół ginących: 



Mam tylko jedno do powiedzenia: well fuck.

Pre reactorowe:


A Wedge na to całe "idziemy bić Thordana":


im done with it too. 

Zabawny fakt:przed ostatnim solo duty i questem jaki był miesiąc temu dostępny, fc poszło rajdować a ja: 


tak. Siedziałam tak przy nim parę godzin. No, może nie godzin, ale z jedną/dwie na pewno. Po czym stwierdziłam, że przydałoby się ognicho. A Flan wymyślił transparent głoszący, by chronić wszelakich elezenów. Skrin się nie uchował, niestety.

Właściwie to solo duty było... męczące:
wpadasz na The Vault (ponownie, matko boska, sqee whyyy), walczysz na początku z ludźmi, gdyż niektórym ludziom, nie podobają się nowe rządy (tak lordzie o tobie mówię i dlatego jesteś stabnięty) i postanawiają wziąć biednych ludzi na zakładników, przy czym znowu jesteśmy heretykami, zabójcami i czym tam gracz jeszcze chce:



finally he is done with that shit. Well...sort of. 

Solówka polega na... bieganiu po Vaulcie, odbiciu pięciu zakładników i nie dopuszczeniu by zabili Aymerica. *headdesk* Nie dość, że jest ograniczenie czasowe do trzydziestu minut, zakładników musisz ocalić szybko, bo przeciwnicy zadają im obrażenia i jeśli któryś zginie to fail, to jeszcze z boku jest health bar Aymerica, który no. Bije sobie bossa a ja biegam po Vaulcie z Arto...eeeeh. Artoielem. Nienawidzę Fortempsowych braci, bo mają chore imiona. W każdym razie: jest jeden wredny myk, którego nie ogarnęłam: czterech zakładników odbiłam, biegam sobie po lokacji, hp spada, a ostatniego nie ma. Aymeric ginie, ko. No dobra, się zdenerwowałam. Drugie podejście: byłam tu tam, siam, 13% procent hp, myślę sobie: welp. rest in peperonis. Duty failed, ja się śmieję. Za trzecim podejściem zajarzyłam, że ostatni zakładnik jest zamknięty na wyższym piętrze, a ja po odbiciu tych czterech mam wracać i bić bossa. Taa... 22% hp. W koncu boss zauważył mnie i zamiast bić Tytana zaczął latać za mną *fejspalm* Musze rzec, że to było epickie: boss biega za mną, ja biegam z dala od niego i staram się go bić, garuda go bije, Artoiel biega za mną  i mnie leczy, bo umieram, a Aymeric biega za bossem. Jak sobie to przypominam to się śmieję. Za każdym razem, bo to wyglądało jednak komicznie. Polecam na summonerze. 

W końcu jesteśmy done with that i wesołe party sobie idzie by pokrzyczeć w imię zasad, równości, praw elezenów i co tam jeszcze się chce *wstaw cokolwiek*:


mad babus are mad. 

A zuy gościu chce zabić biedną niewinną dziewoję: 


wth is wrong with you. 


Ale pan smoko loko latał sobie wokół Fundacji i postanowił uratować biedną dziewoję. Mamy spokojne sumienie. 
I pokazuje się papa Fortemps i robi nam feelsy: 



to jeden z tych wielu momentów, gdzie umieram psychicznie. 

A nagrodą z tego questu jest fortempsowy shield (będę go używać jak zacznę bawić się w tanka) i, no: 
Why sqeee whyyy


nie, wcale nie zminimalizowałam gry. 
I tak biegam z nim wszędzie, gdzie mogę i nie muszę przyzywać Moona.

No i: 


he is soooo tooooool! 
Serio. Au Ra chłopy są ogromni. Ale chyba przywykłam, bo dużo czasu spędzałam w towarzystwie tego pana i reszty fc. 

Z Tsukisiowego (miałam zachować na inną okazję, ale pfff i cant): 


haurchecepcja.
 Gdy wysłał zaproszenie na Tsukino przyzwałam mojego chocobosa i no...chyba po prostu zabiłam Flanowego. :"D 

Szczerze mówiąc przeglądając skriny i wybierając je mam dylemat a nie chcę już rozwalać wpisu. I tak jest mega długi i tak chciałabym więcej napisać, ale nie. Too much. 

Wpis i tak odkładałam, a że aura mnie wkurzył, a raczej ktoś mnie wkurzył to przysiadłam, co by mieć z głowy i śmiać się z tego co wypisałam. Nie mam z kim na ten temat porozmawiać, to przynajmniej na blogu napiszę. A i na prawie sam koniec: 


Moonuś jest śliczny w tym bardingu. ;w; I nie musi przynajmniej umierać z zimna. 

Jutro wracam na cztery dni, robię przerwę od ak i będę umierać. Bo dużo się dzieje. Miałam pisać o szipowaniu i tak dalej, ale już nie dam rady. Spróbuję to ugryźć w kolejnym wpisie. Tak w ogóle kill me, szipuję Viallę z Lordem Commanderem. Nie wiem jak to się stało i kiedy, ale stało się. *idzie umrzeć do kącika* A Mandervillska saga... jest nowy quest! To ugryzę to również później i po napawam się pięknym "heretycy" i "sickness must be purged". Vault feels. 

I tak byłam zbyt leniwa by pomniejszać skriny i je edytować. W sumie dużo ich było,a ja nie mam ochoty siedzieć trzy godziny w programie graficznym *rip*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz